Zastanawiasz się nad porodem domowym? Widzisz dużo plusów, ale martwi Cię chociażby logistyka tego przedsięwzięcia? Zapraszamy do lektury historii porodowej naszej położnej Aleksandry Leśniewskiej – mamy nadzieję, że będzie ona dla Ciebie budująca.
Termin porodu.
Miałam nadzieję, że do niego nie dotrwam. Już miesiąc wcześniej mówiłam, że jestem gotowa. Kwalifikacja do porodu domowego zrobiona, basen, podkłady i ręczniki są, awaryjna torba do szpitala czeka w kącie, a czas leci i cisza… Mam świadomość, co teraz będzie siedziało w głowie – presja. Nie lekarza, nie najbliższych, ale własna. Bo ja już chcę, bo inaczej pokrzyżuje mi plany studiów, bo parzysty dzień to ładna data… Wizyta u lekarza – dziecko w dobrym stanie, wszystko bez zastrzeżeń, szyjka pięknie przygotowana. ,,Wróżę Pani rozpoczęcie porodu w ciągu najbliższych 48 godzin”. Chciałabym… A jednak przesiedziałam ten weekend na studiach w dwupaku, maluchowi nigdzie się nie spieszy… a my czekamy.
4 dni po terminie.
Piąty tydzień masażu krocza, picia herbaty z liści malin, oleju z wiesiołka i aparatu TENS na kostce… Wszystkie pomysły na nieprzenoszenie ciąży wdrożone i nic. Najbliżsi pytają o samopoczucie, czy coś się zaczyna. Pojawiają się skurcze, chwilami nawet regularne, ale nic bolesnego, nic szczególnego. Ciąża niepowikłana, bezproblemowa, samopoczucie dobre, więc nie mam powodów do marudzenia, ale cierpliwości coraz mniej… Tak bardzo chciałabym już go przytulić, spojrzeć w te małe oczka i powiedzieć, jak bardzo go kocham. Na razie mogę tylko mówić do brzuszka…
Wszystko gotowe, ja jestem gotowa, mąż czeka, położna pod telefonem, więc dlaczego nie chce się zacząć? Wtedy nadeszła propozycja położnej – przyjedzie, aby wprowadzić aromaterapię i masaż relaksacyjny. Ucieszyłam się, bo tego jeszcze nie próbowałam, może coś się ruszy. Na początek wkroczyła szałwia – do masażu, w dyfuzorze i laktator na piersi na najniższych obrotach, tak aby nie powodować dyskomfortu. Spotkanie z położną dobrze mi zrobiło, potrzebowałam przyjaciółki, która mnie zrozumie i po prostu wysłucha. Nasze spotkanie zaowocowało też planem – jeśli w ciągu tygodnia nic się nie zadzieje, to stawiam się w szpitalu na indukcję.
6 dni po terminie.
Cisza. Frustrująca, przytłaczająca, okrutna. Każde napięcie podbrzusza wiązane z nadzieją, że może zwiastować rozpoczęcie porodu. Guzik, nic się nie dzieje. Od rana stałe w ostatnim czasie rytuały: masaż krocza, herbata z liści malin, laktator, trening. Potem seans z hipnozą i aromaterapia. I nagle coś we mnie pękło. Nie mogłam się rozluźnić, nie byłam w stanie wejść w trans… Zamiast skupić się na relaksacji, w głowie miałam scenariusz przyjęcia na oddział patologii ciąży i kolejny tydzień oczekiwania. Łzy napłynęły do oczu, pojawiła się klucha w gardle… Rzadko się rozklejam, ale w tamtym momencie nie byłam w stanie się uspokoić, po prostu wyłam.
Wtedy też podjęłam decyzję – zostawiam to wszystko. Odstawiam laktator, odstawiam szałwię, herbatę, masaże. Mam to gdzieś, niech się dzieje, co chce. To jest ten dzień – czas na trudne emocje, rozczarowanie, pobycie samej ze sobą i własnymi myślami. Mąż wrócił z pracy i od razu widział, że coś jest nie tak…
– ,,Co się stało”
– ,,Nic, po prostu chcę już urodzić, chcę się na nowo zacząć cieszyć”
Bardzo chciałam naszego syna urodzić w domu, ale jeszcze bardziej chciałam po prostu być już po wszystkim. Miejsce nie grało roli, liczyło się tylko to, że po prostu chciałam przytulić już mojego małego szkraba.
7 dni po terminie.
Dzień jak co dzień. Trudne emocje dnia poprzedniego ustąpiły, na ich miejsce przyszła akceptacja. Był czas na spacer, trening, film… Po powrocie męża z pracy wspólny obiad i wyjazd do rodziców. Cały dzień skurcze, dość częste, ale niebolesne. Niezapowiadające niczego. Wieczorem, po drodze do domu, jeszcze zakupy. Ot, normalny, zwykły dzień.
Po powrocie do domu piżamka, kolacja i film. Wstałam z kanapy, żeby posprzątać talerze i coś pociekło. Coś ciepłego, przezroczystego, na pewno nie mocz. Może mi się przewidziało? Ale nie, mąż też to zauważył. Po przejściu do kuchni skurcz, dość mocny, nie taki jak dotychczas. I wody, teraz już nie miałam wątpliwości. Przeszłam do łazienki i znowu, skurcz i cieknące wody. Nie wiem, co było silniejsze w tym momencie – zaskoczenie, czy euforia. Nie dowierzałam, jednak się samo zaczęło! Telefon do położnej – ustalamy plan – próbujemy się położyć, dopóki skurcze nie są silne i jesteśmy w kontakcie, gdyby akcja się rozkręcała.
Położyłam się, ale kolejny skurcz przyniósł falę wód, dosłownie. Leżąc na boku byłam mokra po plecy. I skurcz na tyle intensywny, że musiałam usiąść. Tak nie da rady – postanowiłam oprzeć się o kanapę na kolanach. Może uda się przysnąć na chwilę, mężowi powiedziałam, żeby się położył – to może potrwać. Ale nie był w stanie zasnąć. Czuwał przy mnie, wymieniał mokre podkłady, podwieszał mi brzuch na chuście podczas skurczy. Było to zbawienne, bo skurcze stawały się coraz mocniejsze.
Po 3 h stwierdziłam, że idę pod prysznic, a mąż w tym czasie dzwoni po położną.
To był moment, kiedy zwątpiłam – jeśli nie będzie postępu, to jedziemy do szpitala, bo bez znieczulenia nie dam rady. Położna pojawiła się po 30 min. W badaniu 7 cm! Kolejny raz poczułam euforię całą sobą. Decyzja – czas na basen.
W tle muzyka, przygaszone światła, koty z ciekawością obserwujące bieg wydarzeń i my. Cała drużyna na miejscu – ja, mąż, położne i fotograf.
Pomiędzy skurczami czas na żarty, śmiech, w trakcie fal pełne skupienie i oddech. Każdy kolejny skurcz przybliża mnie do spotkania z tą małą istotą. Czułam, jak otwieram się na każdą kolejną falę. Czułam, że muszę sobie pomóc inną pozycją, położna zaproponowała pozycję stojącą. Strzał w dziesiątkę – po kilku skurczach pełne rozwarcie.
Rodziłam od 5 h, a kompletnie nie czułam zmęczenia, tylko narastającą radość. Zmęczenie ogarnęło resztę teamu porodowego – przed świtem wszystkim robiło się chłodno, tylko ja grzałam się w basenie. Czułam, jak dziecko zbliża się do wyjścia, czułam jak moje ciało się adaptuje i chce wypuścić go na świat. Kieruję oddech w krocze, pomagam rozluźnić się miednicy, oddycham dla mojego maluszka. Całkowicie ufam położnej, która za każdym skurczem upewnia mnie, że robię wszystko dobrze. Atmosfera pełna spokoju, zrozumienia, miłości i zaufania.
Jesteś.
Wreszcie pojawia się on, pierścień ognia. Czuję, że główka dziecka już nie cofa się w kanale rodnym, czuję go, rozpycha się niemiłosiernie, naciska na krocze. Położna zachęca mnie do parcia tak, jak czuję. Krocze świetnie przygotowane, nie ma się czego obawiać. Znowu pozycja stojąca okazuje się być zbawienną. Kilka kolejnych fal i rodzi się on – ciepły, różowy, przepiękny. Krzyczy, ale jednocześnie patrzy z zaciekawieniem. Ciemne, szeroko otwarte oczy, ciemne włoski, duże stopy. Przytulam go, mój mały skarb, a położna zachęca męża, żeby podszedł do nas.
Nareszcie jesteśmy razem. Narodził się on – syn. Narodziłam się ja – matka. Narodziliśmy się my – rodzina. Razem stawimy czoła wyzwaniom, które nas czekają.